11.7.15

ii. wilczy król dżungli

— Przytyłaś, Krum.
Głos Stasa był zimny, a jednocześnie zachrypnięty, co dawało efekt podstarzałego Ruska zdrowo napranego bimbrem. Zresztą wyglądał na człowieka, którego priorytety nie są wcale wyższe niż wypicie czegoś wysokoprocentowego i zaśnięcie do akompaniamentu statku zanurzającego się powoli pod wodę. Był chyba jedyną osobą w kajucie, która na pierwszym roku nie zwymiotowała podczas tego wątpliwie komfortowego momentu prawie całkowitego przechylenia się statku, a spała w najlepsze, z twarzą przyciśniętą do zwiniętej niedbale szaty.
— Podobno spałeś, Filipow — odparła dziewczyna, ignorując jego uwagę, ale przesunęła się w stronę ściany, robiąc przyjacielowi więcej miejsca.
— Ale już nie śpię, bo mnie zepchnęłaś — warknął i ułożył się wygodniej, poprawiwszy pod głową wyświechtany plecak. Nie wiedział, co zrobić jednak z rękami, więc po chwili skrzyżował je na piersi. Przez to wbijał łokieć w żebro Krum, ale wyglądała na niewzruszoną tym gestem. Bardzo wolno przeżuwała gumę i przewracała bez większego entuzjazmu strony rosyjskiego wydania Czarownicy. Nogi w ciężkich butach trzymała skrzyżowane poza ramą niedużego łóżka i miarowo uderzała ich czubkami o jadowicie zielony kufer położony tuż obok. Najchętniej leżałaby na boso, ale takie buty były dobrym łupem dla młodych Wilków albo Bawołów, wolała nie ryzykować. Fakt, że tylko szaty sponsorowała szkoła, mocno uderzał w jej prestiż, ale Krum sama śmiała się na wzmianki o jakimkolwiek prestiżu starego zamczyska ukrytego w górach.
— Gdzie Lazarow?
— Poszła po coś do jedzenia. I kaganiec dla ciebie.
— To nie było śmieszne.
— Nie miało być.
Nie musiała patrzyć, żeby wiedzieć, jakie spojrzenie spod brwi posłał jej Stas. Mimo to odwzajemniła je, uśmiechając się w końcu. Krzywo, bo krzywo, ale zdawała sobie sprawę, że jej przyjaciel szybko się irytował, nawet szybciej niż nierozumiejący jej kompletnego braku poczucia humoru inni uczniowie.
Filipow momentami przypominał jej ojca. Wiktor za wszelką cenę próbował do niej dotrzeć, a kiedy mu nie wychodziło, wpadał w dziwny humor, jak obrażona dziewczynka. No dobra, na pewno zachowywał się dojrzalej od krnąbrnego Wilka, ale też posyłał jej spojrzenia pełne politowania, kiedy rzucała od niechcenia niemiłymi uwagami, niemającymi nic wspólnego z zabawnym dogryzaniem sobie nawzajem. Nie wdawała się w tego typu dyskusje, zazwyczaj milcząc albo okazując swój brak zainteresowania wzruszeniem ramion. Na pierwszy rzut oka wyglądała na osobę nieprzystępną.
Na wszystkie kolejne także.
Nogi zdrętwiały jej od godzin wylegiwania się w jednej pozycji i zginaniu ich w kolanach, więc rozprostowała je, odwracając się plecami do zimnej ściany. Rzuciła Czarownicę przez całą długość kajuty na łóżko nieobecnej Mili Lazarow i westchnęła ciężko. Podróż trwała już stosunkowo długo i powoli zaczynała się nudzić. Stas nie był zbyt dobrym kompanem, bo zazwyczaj spał, a jeśli nie spał, to marudził tak jak przed chwilą. Teraz wpadł w pierwszą fazę. Jego oddech się wyrównał i z powrotem zaczął zsuwać się z łóżka, co ostatnim razem zwalił na nią i jej niby dodatkowe centymetry. Nawet śpiący wyglądał nieco groźnie, nieświadomie marszczył brwi i nie rozluźniał się całkowicie. Był chyba jedną z nielicznych osób, które dostały się do domu Wilka, bo skierowały go tam cechy charakteru, a nie nazwisko. Jego ojciec był co prawda śmierciożercą, ale nikt o nim nie pamiętał, bo „zaginął” w Anglii, za Filipowem nie ciągnęła się więc zła reputacja, jednak i tak całą swoją postawą krzyczał, że nie nadaje się do innego domu, w przeciwieństwie do Sashy.
Wiktor Krum przez osiem lat był dumą Ulheimu, nazywanego przez niektórych dawnym domem mistrzów czarnej magii. Wraz z końcem wojny czarodziejów i nastaniem rządów dyrektora przydzielonego z polecenia Ministra Magii, ich opinia nieco się polepszyła, ale Ulheim nadal składał się głównie z uczniów nie za często używających magii w dobrych celach. Teoretycznie. Sasha nie czuła się Wilkiem i miała wrażenie, że trafiła tam ze względu na nazwisko. Chwilami nie czuła się na siłach, by udźwignąć obowiązek pokazywania, że chociaż ojciec nie grał już w reprezentacji, nadal są coś warci. I grała w quidditcha, mimo że tego nienawidziła. I nie była miła, ale to akurat przychodziło jej łatwo. Łatwiej niż nauka wśród pretendentów do zostania mistrzami w ważeniu trucizn.
Stas gwałtownie przewrócił się na bok, a jego ręka najpierw uderzyła ją w kolano, a potem opadła na koc obok. Miała ochotę trzepnąć go w głowę, ale jedynie przeskoczyła przez niego, by podejść do swojego kufra. Filipow, prawdopodobnie nieświadomie, rozwalił się na łóżku, nie zostawiając już nawet miejsca dla roztoczy. Nie był gruby, właściwie był przerażająco szczupły, ale mógł się pochwalić niesamowicie długimi kończynami. Dzięki temu został nieoficjalnie okrzyknięty najlepszym obrońcą ostatnich dziesięciu lat. Piłki przepuszczał bardzo rzadko, a do obrony każdej z pętel rzucał się tak, jakby od tego zależało jego życie. Sasha nigdy by się do tego nie przyznała, ale zazdrościła mu tej pasji, którą on nazywał po prostu robieniem tego, co doń należy. Tacy chłopcy jak on nigdy nie mówili głośno, że cokolwiek ich obchodzi.
W chwili gdy stuknęła końcem różdżki w kłódkę, drzwi kajuty otworzyły się i do środka wpadła Mila Lazarow, ciągnąc za sobą wyraźnie protestującego brata. Ivo był jej bliźniakiem i gdyby nie ten sam błysk w oku i kolor włosów, zbieżność nazwisk mogłaby być przypadkowa. Sasha zatrzasnęła kufer z powrotem i podniosła się, otrzepując kolana. Nie patrzyła na Ivo, a na Milę, która coś do niego szeptała. Po jego minie można było wywnioskować, że nie jest to nic miłego, ale patrzył na Stasa, więc trudno było zgadnąć, czy przypadkiem to pleców Rosjanina nie piorunuje wzrokiem.
— Co się dzieje? — zapytała oschle. Nie zamierzała, ale ton zrobił się sam.
— Widzisz? Rozkręcasz aferę z niczego...
— Zamknij się! — syknęła Mila i odwróciła się od niego, by posłać znaczące spojrzenie Sashy.
Zignorowała ją.
— Co się dzieje? — ponowiła pytanie.
— Ivo podsłuchiwał pod drzwiami kajuty.
Sasha uniosła brew. Mimo że to był siódmy rok ich wszystkich, nie znała za bardzo bliźniaka swojej przyjaciółki. Poznała ich oboje dokładnie siedem lat temu, kiedy odnalazła w końcu swoją kajutę i trafiła w sam środek awantury, którą urządziła Mila. Stas wepchnął się na zajęte przez nią łóżko i zapadł w zimowy sen, Ivo wymiotował w kącie, bo nadal był wstrząśnięty zanurzeniem, a Lazarow po prostu wrzeszczała po bułgarsku, że Filipow powinien „ruszyć swoje dupsko i znaleźć kajutę, którą mu przydzielili, bo ona nie ma zamiaru przebywać w jednym pomieszczeniu z Rosjanami, przynajmniej póki nie znaleźli się jeszcze w Instytucie”. Jak na jedenastolatkę miała imponujący zasób słownictwa, ale Sasha dowiedziała się później, że jej ojciec to komentator, a matka pisze felietony do cieszącego się złą sławą „Brunatnego Smoka”, bułgarskiego szmatławca zarabiającego na plotkach. To wszystko wyjaśniało. Od Ivo dowiedziała się jedynie, że bardzo nie lubią Rusków i jego osobiście złości przymus nauki języka, który obowiązywał na terenie Durmstrangu. Potem przydzielili go do Domu Łosia, czyli Elhasted, więc nie widywała go za często.
Łosie uznawani byli za stado nieudaczników, bo Bawoły noszące z dumą „Urheim” na swoich szkarłatnych szatach byli przynajmniej mistrzami sportowymi. Najporządniejszym znanym Łosiem była wiecznie wykrzywiona mistrzyni w bronieniu bramek, obrońca w duńskiej narodowej drużynie Quidditcha, Petra Fisker. Skończyła szkołę jeszcze za czasów wojny czarodziejów i słuch o niej zaginął całkiem niedawno, ale Elhasted nadal szczycił się tym, że broniła zaciekle bramek w meczu z Rosjanami, nie przepuszczała nawet tych „nie do obronienia”.
— Takiej bramki nawet ty byś nie obronił, Filipow — powiedział kiedyś Ivo, rozdrażniony kolejną przegraną swojego domu z nieugiętymi Wilkami.
— Prawda jest taka, łosiu, że ty byś nie obronił żadnej — odparł niewzruszony Stas, ostentacyjnie przypinając sobie symbol wilka do szaty. Kiedy postukało się jego grzbiet dwa razy, w jego pysku pojawiał się łoś.
Sasha podejrzewała, że to właśnie dlatego Lazarow darzył Filipowa taką niechęcią — nie tylko dlatego, bo był Rosjaninem. Był też dobry w rzeczach, które Ivo nie wychodziły. A że Mila darzyła Stasa specyficzną sympatią, czymś pomiędzy „dobrze, że jesteś, Stachu” a „Filipow, ty ćwoku” dodatkowo podsycało tę niechęć. Lepiej, żeby atakowała go tłuczkiem, nieważne, że również była Wilkiem i trzymała się z dala od boiska!
Dlatego nie dziwiło ją to, że Ivo mógłby się czaić pod drzwiami, ale podsłuchiwać? Niby co? Głupawe przepychanki?
— Co się dzieje? — wycedziła znów, krzyżując ręce na piersi.
Mila szturchnęła brata różdżką w żebra. Poleciały iskry, a Ivo podskoczył, wydając z siebie zduszony okrzyk, ale jego siostra nie wyglądała na zbyt przejętą. Przyjęła postawę Sashy, z różdżką w pogotowiu, gdyby nadal trzeba było pośpieszać Lazarowa.
— Podsłuchiwałem, bo... — Ivo odsunął się na bezpieczną odległość i wzbił wzrok w podłogę. — Po całym statku krążą plotki, że ty na pewno wiesz co tu się dzieje, bo twój ojciec kumpluje się z dyrektorem. Wysłali mnie na zwiady, myślałem że coś powiesz do Filipowa.
Sasha nie wiedziała co odpowiedzieć. Była świadoma tego, że nikt jej nie lubi, bo wszyscy uważają, że wszelkie furtki otwierają się przed nią tylko dlatego, bo jej ojciec był kiedyś sławny. Ale uważanie, że Krum od razu wszystko wie, bo ojciec na pewno dzieli się z nią treścią swoich rozmów... to było co najmniej idiotyczne. Wiedziała tyle, co inni. Płynęli do Beauxbatons, nie wiadomo na ile, nie wiadomo w jakim celu. Nikt nie był na tyle wyjątkowy, żeby to wiedzieć. Zwłaszcza tego, dlaczego całą noc stoją na powierzchni jeziora i nikt nie pozwala im wyjść na powietrze.
— A myślałem, że głupszy już nie będziesz. Najwyraźniej cię nie doceniłem.
Sasha odwróciła gwałtownie głowę w stronę Stasa. Siedział na łóżku i siłował się z zakrętką butelki soku jabłkowego, która tak naprawdę kryła w sobie grzany miód pitny. Oczywiście, że Stas był świadomy zakazu spożywania alkoholu na statku, ale wiedział też, że nikt go nie ukarze w obcej szkole, bo przecież to taki wstyd! Wyszczerzył zęby do skrzywionej Mili i kontynuował, mimo że Ivo nadal podziwiał podłogę i udawał, że nie słyszy Wilka:
— Drażnisz mnie, Lazarow. Nie łatwiej było po prostu wleźć tutaj i spytać? Od początku się czaisz i zachowujesz jak gbur. Sasha może wygląda jak prawdziwy wilk, ale na pewno cię nie pożre jeśli spytasz „hej, Krum, twój ojciec na pewno już wszystko wie, co nie? To nam powiedz.” To na pewno byłoby mniej chamskie.
Mila posłała mu mordercze spojrzenie.
— Stas, pogarszasz.
— Ja? Dobra, załatwiajcie to z nim same, umywam ręce — burknął i znów ułożył się do snu, tym razem odwrócony do nich plecami, jakby dawał im do zrozumienia, że ma to wszystko gdzieś.
Zapadła cisza. Sasha czuła się głupio, bo Mila piorunowała swojego brata wzrokiem, on zaś wyżywał się mentalnie na obrzydliwym dywanie na podłodze kajuty. Nie wiedziała, gdzie ma patrzeć. Co w ogóle mówi się w takich sytuacjach, żeby nie wyjść na gorszą jędzę? Wolałaby, żeby Stas i Ivo stoczyli jakiś pojedynek na statku, a nie zachowywali się jak obrażeni chłopcy. Jeden, bo coś zepsuł, a drugi, bo... właściwie to nie wiedziała, na co Filipow się obraził.
Sytuację uratował jeden z opiekunów ich roku, Wilk, którego nazwiska Krum nie potrafiła nigdy zapamiętać.
— Za dziesięć minut zbiórka. Wychodzimy na powierzchnię — wyburczał i zatrzasnął z powrotem drzwi.
Ivo wykorzystał sytuację i uciekł Mili. Dziewczyna westchnęła i machnęła na niego ręką, a potem, nadal na milcząco, podeszła do swojego kufra i wyjęła z niego szkarłatną szatę. To samo zrobiła Sasha, a potem, dosyć niechętnie, Stas. Krum zapięła guziki swojej szaty i przypięła do niej plakietkę z godłem swojego domu — wilkiem o szarawej sierści. Nie byli „reprezentantami”, więc nie musieli wkładać ciężkich futer i dziwacznych czapek, za co najbardziej wdzięczna była Mila. Wyglądali po prostu jak siódmoklasiści, których przywlókł tu psychiczny dyrektor, dziwnym trafem noszący to samo nazwisko co bliźniacy!
No cóż, zapowiadała się niezła przygoda.

Na powierzchnię wyszli, jak się okazało, rano. Maszerowali równymi rzędami rozległą łąką, a słońce powoli wznosiło się nad koronami drzew, uderzając promieniami w zaspane twarze niektórych uczniów. Większość była jak najbardziej przytomna i stuprocentowo obudzona, część podekscytowana, część sprawiająca wrażenie obojętnych. Sasha starała się właściwie o niczym nie myśleć, Mila nuciła pod nosem jakąś melodię, a Stas wyglądał jakby lunatykował. Wszystko było po staremu, tylko w jakimś obcym miejscu, gdzie nie trzeba we wrześniu nosić kurtki i narzekać, że w kominkach nigdy nie pali się ogień. Krum nie była pewna, co to za miejsce, w sensie geograficznym, ale zaczynała zazdrościć.
Zwłaszcza tych stworzeń, abraksanów, które na ich widok nieco się zirytowały; prychały i próbowały zerwać się z łańcuchów. Cóż, nie codziennie na teren szkoły wkracza cały pochód dzieciaków w czerwonych szatach, z reprezentantami ubranymi jak na wycieczkę na Syberię i dyrektorem z ogromną pochodnią. Sasha wyjrzała zza Mili i dostrzegła obok skrzydlatych koni co najmniej kilkanaście postaci w błękitnych mundurkach, niektóre próbowały uspokoić zwierzęta, niektóre bez skrępowania gapiły się na gości. Lazarow już zagoniłby ich do roboty. W niezbyt grzeczny sposób.
Niecałe pięć minut później wkroczyli na teren niewielkiego zamku. Korytarze były zupełnie puste, przez co odgłos kroków kilkuset par ciężkich buciorów niósł się przez nie echem. Sasha miała wrażenie, że to nigdy się nie skończy. Nagle cały pochód się zatrzymał i usłyszała bardzo głośny pomruk. O, nie. Zaczynało się. Stanęła na palcach, żeby spojrzeć do przodu zza głów innych siódmoklasistów. Widziała, że otwierają się kolejne drzwi, tym razem do ogromnego pomieszczenia. Czyjś głos przemawiał bardzo głośno, ale nie była w stanie usłyszeć wszystkiego, dotarła do niej dopiero końcówka:
— … Instytut Magii Durmstrang!
Zerknęła na Milę. Kiedy w końcu przyjaciółka odwzajemniła spojrzenie, wzruszyła jedynie ramionami, Sasha przeniosła więc wzrok na Stasa. Wpatrywał się niewzruszony w sufit, jakby myślami wybiegł już daleko, daleko w porę spania. W tym momencie chciała mieć wszystko gdzieś jak on, a nie tylko udawać. Czuła się jednocześnie podekscytowana i przerażona. I nie wiedziała nawet dlaczego. Na Merlina, pewnie przypłynęli posłuchać czegoś o integracji szkół i odpłyną z powrotem. Ale fascynujące, można wrócić do treningów Quidditcha i zastanawiania się, czy za murami Instytutu też jest tak cholernie zimno.
Ale musiała bardzo powoli ruszyć do przodu, wytupując rytm hymnu Durmstrangu. Reprezentanci w kożuchach i czapkach wystukiwali go dwa razy mocniej długimi, drewnianymi kijami, które właściwie niczemu innemu nie służyły. Ponoć robiło to wrażenie, wraz z dumnym Lazarowem kroczącym na przedzie ze swoją Pochodnią Zniszczenia, jak utarło się wśród uczniów. Niósł ją jak dar dla dyrektorki Beaxubatons, ale nie zamierzał oddawać, traktował ją jak świętość.
Im dalej szli, tym bardziej doskwierała Sashy cisza, która zapadła. Fakt, teraz odstawiali ten absurdalny pokaz tupania do jakiegoś dziwnego rytmu, ale przeszkadzało jej, że słyszy tylko to, żadnych pomruków, żadnych szeptów. Nie wyglądało to co prawda jak stepowanie, po prostu maszerowali, stawiając bardzo ciężkie kroki, ale i tak czuła się dziwnie, bo nikt w sali nie śmiał wydać z siebie żadnego odgłosu. Widziała uczniów siedzących przy bardzo długich stołach, wszystkich w identycznych błękitnych mundurkach, ale dostrzegła też czarne szaty z herbem, jak podejrzewała, Hogwartu. Miała nadzieję, że ich tak nie wymieszają. Wolała siedzieć ze swoimi. Zdenerwowała się jeszcze mocniej, więc skupiła na marszu: raz, raz dwa, raz, raz, dwa.
Zatrzymali się gwałtownie, ale nikt nie odważył się potknąć. Wszyscy udawali, że to było zamierzone. Krum wstrzymała oddech, kiedy Mila zachwiała się, ale momentalnie odzyskała równowagę i stanęła prosto, z brodą uniesioną wysoko. Sasha zrobiło to samo, wbijając wzrok w godła wszystkich trzech szkół zwisające z sufitu. Na podwyższeniu dokładnie pod nimi coś stało, ale nie mogła stąd dostrzec, poza tym odniosła wrażenie, że przykryte jest jakąś błękitną płachtą.
Momentalnie rozbrzmiały oklaski. Świdrujący w uszach odgłos zderzenia się setek dłoni. Tysięcy? Nie, ta sala była zbyt mała. Jak mają się tu pomieścić? Sasha przestała się nad tym zastanawiać, gdy pod godłem Beauxbatons mignęła jej czyjaś dłoń, a później w tym miejscu pojawiła się pochodnia Lazarowa. Stuknął nią dwa razy o podłogę, a ósmoklasiści opiekujący się poszczególnymi domami przegrupowali się i zaczęli prowadzić ich w odpowiednie miejsca.
Kilka minut później wszyscy byli rozmieszczeni na terenie całej sali. Krum została usadzona pomiędzy ciemnowłosą dziewczyną w błękitnym mundurku z naszytym na piersi łabędziem a Stasem. Rozejrzała się dyskretnie. W co drugim rzędzie była sekwencja Beauxbatons-Durmstrang-Durmstrang-Beauxbatons. Za nią usadzono tak Hogwart. „Sprytne”, pomyślała, ale nie śmiała przekazać swoich myśli Filipowowi. Cieszyła się, że w ogóle może koło niego siedzieć, a przekazała mu to lekkim stuknięciem butem o jego but. Odpowiedział tym samym. Dopiero po chwili jednak zorientowała się, że nie chodziło mu o to samo.
Sasha nie zwróciła bowiem uwagi na to, że cała sala może podziwiać podest w całej okazałości. Pod godłami rzeczywiście znajdowała się jakaś wielka rzecz przykryta błękitną płachtą. Nieco bliżej stołów stała najwyraźniej dyrektorka Beaxubatons. Brodaty, ogromny mężczyzna w granatowej szacie stojący nieco z boku musiał być dyrektorem Hogwartu, bo w tym samym miejscu po ich stronie stał Lazarow ze swoją pochodnią. Co tu się wyprawiało? Sasha zerknęła na Stasa, a kiedy odwzajemnił jej spojrzenie, zdała sobie sprawę, że on też nie wie, o co chodzi. Wtedy przemówiła kobieta na podwyższeniu:
— Witam was wszystkich serdecznie jeszcze raz. Zastanawiacie się teraz na pewno, dlaczego nie rozpoczynacie nowego roku szkolnego w waszych szkołach. Wytłumaczenie jest całkiem proste, a trzymane było w tajemnicy przez całe wakacje, aby niespodzianka była tym większa. Ten rok spędzicie w Akademii Beauxbatons, gdzie ja, wspaniała kadra nauczycielska oraz uczniowie postaramy się ugościć was jak najlepiej, a to dlatego, ponieważ...
Kobieta urwała, uśmiechnęła się, w opinii Sashy, dosyć upiornie, po czym machnęła różdżką, a niebieska płachta uniosła się w powietrze i rozpłynęła się. Po sali przeszedł pomruk, kiedy oczom wszystkich ukazała się kamienna czara wypełniona niebiesko-białymi płomieniami. Po plecach Krum przeszły ciarki. Przeczuwała co to oznacza, ale kiedy dyrektorka znów się odezwała, i tak była w szoku:
— … ponieważ w tym roku Akademia Magii Beauxbatons została mianowana gospodarzem pierwszego od prawie trzydziestu lat Turnieju Trójmagicznego!
Usłyszała ciche, ale bardzo wyraźne, wymówione w ojczystym języku Stasa przekleństwo, które sama chętnie by powiedziała, ale jakoś odebrało jej mowę. Czy to działo się naprawdę?
Najwyraźniej tak, bo chwilę później do sali wkroczył jej ojciec, razem z jakąś blondynką i samym Wybrańcem Potterem. Miała ochotę się rozpłynąć.
Chciała zrobić bum, tak jak powinien każdy Krum, zwłaszcza jej ojciec.
woop woop? Manowce chyba ruszyły, jako że dostałam natchnienia. Trochę samobój, ale kiedyś to dokończę.