—
Przytyłaś, Krum.
Głos
Stasa był zimny, a jednocześnie zachrypnięty, co dawało efekt
podstarzałego Ruska zdrowo napranego bimbrem. Zresztą wyglądał na
człowieka, którego priorytety nie są wcale wyższe niż wypicie
czegoś wysokoprocentowego i zaśnięcie do akompaniamentu statku
zanurzającego się powoli pod wodę. Był chyba jedyną osobą w
kajucie, która na pierwszym roku nie zwymiotowała podczas tego
wątpliwie komfortowego momentu prawie całkowitego przechylenia się
statku, a spała w najlepsze, z twarzą przyciśniętą do zwiniętej
niedbale szaty.
—
Podobno spałeś, Filipow — odparła dziewczyna, ignorując jego
uwagę, ale przesunęła się w stronę ściany, robiąc
przyjacielowi więcej miejsca.
—
Ale już nie śpię, bo mnie zepchnęłaś — warknął i ułożył
się wygodniej, poprawiwszy pod głową wyświechtany plecak. Nie
wiedział, co zrobić jednak z rękami, więc po chwili skrzyżował
je na piersi. Przez to wbijał łokieć w żebro Krum, ale wyglądała
na niewzruszoną tym gestem. Bardzo wolno przeżuwała gumę i
przewracała bez większego entuzjazmu strony rosyjskiego wydania
Czarownicy. Nogi w ciężkich butach trzymała skrzyżowane
poza ramą niedużego łóżka i miarowo uderzała ich czubkami o
jadowicie zielony kufer położony tuż obok. Najchętniej leżałaby
na boso, ale takie buty były dobrym łupem dla młodych Wilków albo
Bawołów, wolała nie ryzykować. Fakt, że tylko szaty sponsorowała
szkoła, mocno uderzał w jej prestiż, ale Krum sama śmiała się
na wzmianki o jakimkolwiek prestiżu starego zamczyska
ukrytego w górach.
—
Gdzie Lazarow?
—
Poszła po coś do jedzenia. I kaganiec dla ciebie.
—
To nie było śmieszne.
—
Nie miało być.
Nie
musiała patrzyć, żeby wiedzieć, jakie spojrzenie spod brwi posłał
jej Stas. Mimo to odwzajemniła je, uśmiechając się w końcu.
Krzywo, bo krzywo, ale zdawała sobie sprawę, że jej przyjaciel
szybko się irytował, nawet szybciej niż nierozumiejący jej
kompletnego braku poczucia humoru inni uczniowie.
Filipow
momentami przypominał jej ojca. Wiktor za wszelką cenę próbował
do niej dotrzeć, a kiedy mu nie wychodziło, wpadał w dziwny humor,
jak obrażona dziewczynka. No dobra, na pewno zachowywał się
dojrzalej od krnąbrnego Wilka, ale też posyłał jej spojrzenia
pełne politowania, kiedy rzucała od niechcenia niemiłymi uwagami,
niemającymi nic wspólnego z zabawnym dogryzaniem sobie nawzajem.
Nie wdawała się w tego typu dyskusje, zazwyczaj milcząc albo
okazując swój brak zainteresowania wzruszeniem ramion. Na pierwszy
rzut oka wyglądała na osobę nieprzystępną.
Na
wszystkie kolejne także.
Nogi
zdrętwiały jej od godzin wylegiwania się w jednej pozycji i
zginaniu ich w kolanach, więc rozprostowała je, odwracając się
plecami do zimnej ściany. Rzuciła Czarownicę przez całą
długość kajuty na łóżko nieobecnej Mili Lazarow i westchnęła
ciężko. Podróż trwała już stosunkowo długo i powoli zaczynała
się nudzić. Stas nie był zbyt dobrym kompanem, bo zazwyczaj spał,
a jeśli nie spał, to marudził tak jak przed chwilą. Teraz wpadł
w pierwszą fazę. Jego oddech się wyrównał i z powrotem zaczął
zsuwać się z łóżka, co ostatnim razem zwalił na nią i jej niby
dodatkowe centymetry. Nawet śpiący wyglądał nieco groźnie,
nieświadomie marszczył brwi i nie rozluźniał się całkowicie.
Był chyba jedną z nielicznych osób, które dostały się do domu
Wilka, bo skierowały go tam cechy charakteru, a nie nazwisko. Jego
ojciec był co prawda śmierciożercą, ale nikt o nim nie pamiętał,
bo „zaginął” w Anglii, za Filipowem nie ciągnęła się więc
zła reputacja, jednak i tak całą swoją postawą krzyczał, że
nie nadaje się do innego domu, w przeciwieństwie do Sashy.
Wiktor
Krum przez osiem lat był dumą Ulheimu, nazywanego przez niektórych
dawnym domem mistrzów czarnej magii. Wraz z końcem wojny
czarodziejów i nastaniem rządów dyrektora przydzielonego z
polecenia Ministra Magii, ich opinia nieco się polepszyła, ale
Ulheim nadal składał się głównie z uczniów nie za często
używających magii w dobrych celach. Teoretycznie. Sasha nie czuła
się Wilkiem i miała wrażenie, że trafiła tam ze względu na
nazwisko. Chwilami nie czuła się na siłach, by udźwignąć
obowiązek pokazywania, że chociaż ojciec nie grał już w
reprezentacji, nadal są coś warci. I grała w quidditcha, mimo że
tego nienawidziła. I nie była miła, ale to akurat przychodziło
jej łatwo. Łatwiej niż nauka wśród pretendentów do zostania
mistrzami w ważeniu trucizn.
Stas
gwałtownie przewrócił się na bok, a jego ręka najpierw uderzyła
ją w kolano, a potem opadła na koc obok. Miała ochotę trzepnąć
go w głowę, ale jedynie przeskoczyła przez niego, by podejść do
swojego kufra. Filipow, prawdopodobnie nieświadomie, rozwalił się
na łóżku, nie zostawiając już nawet miejsca dla roztoczy. Nie
był gruby, właściwie był przerażająco szczupły, ale mógł się
pochwalić niesamowicie długimi kończynami. Dzięki temu został
nieoficjalnie okrzyknięty najlepszym obrońcą ostatnich dziesięciu
lat. Piłki przepuszczał bardzo rzadko, a do obrony każdej z pętel
rzucał się tak, jakby od tego zależało jego życie. Sasha nigdy
by się do tego nie przyznała, ale zazdrościła mu tej pasji,
którą on nazywał po prostu robieniem tego, co doń należy. Tacy
chłopcy jak on nigdy nie mówili głośno, że cokolwiek ich
obchodzi.
W
chwili gdy stuknęła końcem różdżki w kłódkę, drzwi kajuty
otworzyły się i do środka wpadła Mila Lazarow, ciągnąc za sobą
wyraźnie protestującego brata. Ivo był jej bliźniakiem i gdyby
nie ten sam błysk w oku i kolor włosów, zbieżność nazwisk
mogłaby być przypadkowa. Sasha zatrzasnęła kufer z powrotem i
podniosła się, otrzepując kolana. Nie patrzyła na Ivo, a na Milę,
która coś do niego szeptała. Po jego minie można było
wywnioskować, że nie jest to nic miłego, ale patrzył na Stasa,
więc trudno było zgadnąć, czy przypadkiem to pleców Rosjanina
nie piorunuje wzrokiem.
—
Co się dzieje? — zapytała oschle. Nie zamierzała, ale ton zrobił
się sam.
—
Widzisz? Rozkręcasz aferę z niczego...
—
Zamknij się! — syknęła Mila i odwróciła się od niego, by
posłać znaczące spojrzenie Sashy.
Zignorowała
ją.
—
Co się dzieje? — ponowiła pytanie.
—
Ivo podsłuchiwał pod drzwiami kajuty.
Sasha
uniosła brew. Mimo że to był siódmy rok ich wszystkich, nie znała
za bardzo bliźniaka swojej przyjaciółki. Poznała ich oboje
dokładnie siedem lat temu, kiedy odnalazła w końcu swoją kajutę
i trafiła w sam środek awantury, którą urządziła Mila. Stas
wepchnął się na zajęte przez nią łóżko i zapadł w zimowy
sen, Ivo wymiotował w kącie, bo nadal był wstrząśnięty
zanurzeniem, a Lazarow po prostu wrzeszczała po bułgarsku, że
Filipow powinien „ruszyć swoje dupsko i znaleźć kajutę, którą
mu przydzielili, bo ona nie ma zamiaru przebywać w jednym
pomieszczeniu z Rosjanami, przynajmniej póki nie znaleźli się
jeszcze w Instytucie”. Jak na jedenastolatkę miała imponujący
zasób słownictwa, ale Sasha dowiedziała się później, że jej
ojciec to komentator, a matka pisze felietony do cieszącego się złą
sławą „Brunatnego Smoka”, bułgarskiego szmatławca
zarabiającego na plotkach. To wszystko wyjaśniało. Od Ivo
dowiedziała się jedynie, że bardzo nie lubią Rusków i jego
osobiście złości przymus nauki języka, który obowiązywał na
terenie Durmstrangu. Potem przydzielili go do Domu Łosia, czyli
Elhasted, więc nie widywała go za często.
Łosie
uznawani byli za stado nieudaczników, bo Bawoły noszące z dumą
„Urheim” na swoich szkarłatnych szatach byli przynajmniej
mistrzami sportowymi. Najporządniejszym znanym Łosiem była
wiecznie wykrzywiona mistrzyni w bronieniu bramek, obrońca w
duńskiej narodowej drużynie Quidditcha, Petra Fisker. Skończyła
szkołę jeszcze za czasów wojny czarodziejów i słuch o niej
zaginął całkiem niedawno, ale Elhasted nadal szczycił się tym,
że broniła zaciekle bramek w meczu z Rosjanami, nie przepuszczała
nawet tych „nie do obronienia”.
—
Takiej bramki nawet ty byś nie obronił, Filipow — powiedział
kiedyś Ivo, rozdrażniony kolejną przegraną swojego domu z
nieugiętymi Wilkami.
—
Prawda jest taka, łosiu, że ty byś nie obronił żadnej — odparł
niewzruszony Stas, ostentacyjnie przypinając sobie symbol wilka do
szaty. Kiedy postukało się jego grzbiet dwa razy, w jego pysku
pojawiał się łoś.
Sasha
podejrzewała, że to właśnie dlatego Lazarow darzył Filipowa taką
niechęcią — nie tylko dlatego, bo był Rosjaninem. Był też
dobry w rzeczach, które Ivo nie wychodziły. A że Mila darzyła
Stasa specyficzną sympatią, czymś pomiędzy „dobrze, że jesteś,
Stachu” a „Filipow, ty ćwoku” dodatkowo podsycało tę
niechęć. Lepiej, żeby atakowała go tłuczkiem, nieważne, że
również była Wilkiem i trzymała się z dala od boiska!
Dlatego
nie dziwiło ją to, że Ivo mógłby się czaić pod drzwiami, ale
podsłuchiwać? Niby co? Głupawe przepychanki?
—
Co się dzieje? — wycedziła znów, krzyżując ręce na piersi.
Mila
szturchnęła brata różdżką w żebra. Poleciały iskry, a Ivo
podskoczył, wydając z siebie zduszony okrzyk, ale jego siostra nie
wyglądała na zbyt przejętą. Przyjęła postawę Sashy, z różdżką
w pogotowiu, gdyby nadal trzeba było pośpieszać Lazarowa.
—
Podsłuchiwałem, bo... — Ivo odsunął się na bezpieczną
odległość i wzbił wzrok w podłogę. — Po całym statku krążą
plotki, że ty na pewno wiesz co tu się dzieje, bo twój ojciec
kumpluje się z dyrektorem. Wysłali mnie na zwiady, myślałem że
coś powiesz do Filipowa.
Sasha
nie wiedziała co odpowiedzieć. Była świadoma tego, że nikt jej
nie lubi, bo wszyscy uważają, że wszelkie furtki otwierają się
przed nią tylko dlatego, bo jej ojciec był kiedyś sławny. Ale
uważanie, że Krum od razu wszystko wie, bo ojciec na pewno dzieli
się z nią treścią swoich rozmów... to było co najmniej
idiotyczne. Wiedziała tyle, co inni. Płynęli do Beauxbatons, nie
wiadomo na ile, nie wiadomo w jakim celu. Nikt nie był na tyle
wyjątkowy, żeby to wiedzieć. Zwłaszcza tego, dlaczego całą noc
stoją na powierzchni jeziora i nikt nie pozwala im wyjść na
powietrze.
—
A myślałem, że głupszy już nie będziesz. Najwyraźniej cię nie
doceniłem.
Sasha
odwróciła gwałtownie głowę w stronę Stasa. Siedział na łóżku
i siłował się z zakrętką butelki soku jabłkowego, która tak
naprawdę kryła w sobie grzany miód pitny. Oczywiście, że Stas
był świadomy zakazu spożywania alkoholu na statku, ale wiedział
też, że nikt go nie ukarze w obcej szkole, bo przecież to taki
wstyd! Wyszczerzył zęby do skrzywionej Mili i kontynuował, mimo że
Ivo nadal podziwiał podłogę i udawał, że nie słyszy Wilka:
—
Drażnisz mnie, Lazarow. Nie łatwiej było po prostu wleźć tutaj i
spytać? Od początku się czaisz i zachowujesz jak gbur. Sasha może
wygląda jak prawdziwy wilk, ale na pewno cię nie pożre jeśli
spytasz „hej, Krum, twój ojciec na pewno już wszystko wie, co
nie? To nam powiedz.” To na pewno byłoby mniej chamskie.
Mila
posłała mu mordercze spojrzenie.
—
Stas, pogarszasz.
—
Ja? Dobra, załatwiajcie to z nim same, umywam ręce — burknął i
znów ułożył się do snu, tym razem odwrócony do nich plecami,
jakby dawał im do zrozumienia, że ma to wszystko gdzieś.
Zapadła
cisza. Sasha czuła się głupio, bo Mila piorunowała swojego brata
wzrokiem, on zaś wyżywał się mentalnie na obrzydliwym dywanie na podłodze
kajuty. Nie wiedziała, gdzie ma patrzeć. Co w ogóle mówi się w
takich sytuacjach, żeby nie wyjść na gorszą jędzę? Wolałaby,
żeby Stas i Ivo stoczyli jakiś pojedynek na statku, a nie
zachowywali się jak obrażeni chłopcy. Jeden, bo coś zepsuł, a
drugi, bo... właściwie to nie wiedziała, na co Filipow się
obraził.
Sytuację
uratował jeden z opiekunów ich roku, Wilk, którego nazwiska Krum
nie potrafiła nigdy zapamiętać.
—
Za dziesięć minut zbiórka. Wychodzimy na powierzchnię —
wyburczał i zatrzasnął z powrotem drzwi.
Ivo
wykorzystał sytuację i uciekł Mili. Dziewczyna westchnęła i
machnęła na niego ręką, a potem, nadal na milcząco, podeszła do
swojego kufra i wyjęła z niego szkarłatną szatę. To samo zrobiła
Sasha, a potem, dosyć niechętnie, Stas. Krum zapięła guziki
swojej szaty i przypięła do niej plakietkę z godłem swojego domu
— wilkiem o szarawej sierści. Nie byli „reprezentantami”, więc
nie musieli wkładać ciężkich futer i dziwacznych czapek, za co
najbardziej wdzięczna była Mila. Wyglądali po prostu jak
siódmoklasiści, których przywlókł tu psychiczny dyrektor,
dziwnym trafem noszący to samo nazwisko co bliźniacy!
No
cóż, zapowiadała się niezła przygoda.
Na
powierzchnię wyszli, jak się okazało, rano. Maszerowali równymi
rzędami rozległą łąką, a słońce powoli wznosiło się nad
koronami drzew, uderzając promieniami w zaspane twarze niektórych
uczniów. Większość była jak najbardziej przytomna i
stuprocentowo obudzona, część podekscytowana, część sprawiająca
wrażenie obojętnych. Sasha starała się właściwie o niczym nie
myśleć, Mila nuciła pod nosem jakąś melodię, a Stas wyglądał
jakby lunatykował. Wszystko było po staremu, tylko w jakimś obcym
miejscu, gdzie nie trzeba we wrześniu nosić kurtki i narzekać, że
w kominkach nigdy nie pali się ogień. Krum nie była pewna, co to
za miejsce, w sensie geograficznym, ale zaczynała zazdrościć.
Zwłaszcza
tych stworzeń, abraksanów, które na ich widok nieco się
zirytowały; prychały i próbowały zerwać się z łańcuchów.
Cóż, nie codziennie na teren szkoły wkracza cały pochód
dzieciaków w czerwonych szatach, z reprezentantami ubranymi jak na
wycieczkę na Syberię i dyrektorem z ogromną pochodnią. Sasha
wyjrzała zza Mili i dostrzegła obok skrzydlatych koni co najmniej
kilkanaście postaci w błękitnych mundurkach, niektóre próbowały
uspokoić zwierzęta, niektóre bez skrępowania gapiły się na
gości. Lazarow już zagoniłby ich do roboty. W niezbyt grzeczny
sposób.
Niecałe
pięć minut później wkroczyli na teren niewielkiego zamku.
Korytarze były zupełnie puste, przez co odgłos kroków kilkuset
par ciężkich buciorów niósł się przez nie echem. Sasha miała
wrażenie, że to nigdy się nie skończy. Nagle cały pochód się
zatrzymał i usłyszała bardzo głośny pomruk. O, nie. Zaczynało
się. Stanęła na palcach, żeby spojrzeć do przodu zza głów
innych siódmoklasistów. Widziała, że otwierają się kolejne
drzwi, tym razem do ogromnego pomieszczenia. Czyjś głos przemawiał
bardzo głośno, ale nie była w stanie usłyszeć wszystkiego,
dotarła do niej dopiero końcówka:
—
… Instytut Magii Durmstrang!
Zerknęła
na Milę. Kiedy w końcu przyjaciółka odwzajemniła spojrzenie,
wzruszyła jedynie ramionami, Sasha przeniosła więc wzrok na Stasa.
Wpatrywał się niewzruszony w sufit, jakby myślami wybiegł już
daleko, daleko w porę spania. W tym momencie chciała mieć wszystko
gdzieś jak on, a nie tylko udawać. Czuła się jednocześnie
podekscytowana i przerażona. I nie wiedziała nawet dlaczego. Na
Merlina, pewnie przypłynęli posłuchać czegoś o integracji szkół
i odpłyną z powrotem. Ale fascynujące, można wrócić do treningów Quidditcha i zastanawiania się, czy za murami Instytutu też jest tak cholernie zimno.
Ale
musiała bardzo powoli ruszyć do przodu, wytupując rytm hymnu
Durmstrangu. Reprezentanci w kożuchach i czapkach wystukiwali go dwa
razy mocniej długimi, drewnianymi kijami, które właściwie niczemu
innemu nie służyły. Ponoć robiło to wrażenie, wraz z dumnym
Lazarowem kroczącym na przedzie ze swoją Pochodnią Zniszczenia,
jak utarło się wśród uczniów. Niósł ją jak dar dla dyrektorki
Beaxubatons, ale nie zamierzał oddawać, traktował ją jak
świętość.
Im
dalej szli, tym bardziej doskwierała Sashy cisza, która
zapadła. Fakt, teraz odstawiali ten absurdalny pokaz tupania do
jakiegoś dziwnego rytmu, ale przeszkadzało jej, że słyszy tylko
to, żadnych pomruków, żadnych szeptów. Nie wyglądało to co prawda jak stepowanie, po prostu
maszerowali, stawiając bardzo ciężkie kroki, ale i tak czuła się
dziwnie, bo nikt w sali nie śmiał wydać z siebie żadnego odgłosu.
Widziała uczniów siedzących przy bardzo długich stołach,
wszystkich w identycznych błękitnych mundurkach, ale dostrzegła
też czarne szaty z herbem, jak podejrzewała, Hogwartu. Miała
nadzieję, że ich tak nie wymieszają. Wolała siedzieć ze swoimi.
Zdenerwowała się jeszcze mocniej, więc skupiła na marszu: raz,
raz dwa, raz, raz, dwa.
Zatrzymali
się gwałtownie, ale nikt nie odważył się potknąć. Wszyscy
udawali, że to było zamierzone. Krum wstrzymała oddech, kiedy Mila
zachwiała się, ale momentalnie odzyskała równowagę i stanęła
prosto, z brodą uniesioną wysoko. Sasha zrobiło to samo, wbijając
wzrok w godła wszystkich trzech szkół zwisające z sufitu. Na
podwyższeniu dokładnie pod nimi coś stało, ale nie mogła stąd
dostrzec, poza tym odniosła wrażenie, że przykryte jest jakąś
błękitną płachtą.
Momentalnie
rozbrzmiały oklaski. Świdrujący w uszach odgłos zderzenia się
setek dłoni. Tysięcy? Nie, ta sala była zbyt mała. Jak mają się
tu pomieścić? Sasha przestała się nad tym zastanawiać, gdy pod
godłem Beauxbatons mignęła jej czyjaś dłoń, a później w tym
miejscu pojawiła się pochodnia Lazarowa. Stuknął nią dwa razy o
podłogę, a ósmoklasiści opiekujący się poszczególnymi domami
przegrupowali się i zaczęli prowadzić ich w odpowiednie miejsca.
Kilka
minut później wszyscy byli rozmieszczeni na terenie całej sali.
Krum została usadzona pomiędzy ciemnowłosą dziewczyną w
błękitnym mundurku z naszytym na piersi łabędziem a Stasem.
Rozejrzała się dyskretnie. W co drugim rzędzie była sekwencja
Beauxbatons-Durmstrang-Durmstrang-Beauxbatons. Za nią usadzono tak
Hogwart. „Sprytne”, pomyślała, ale nie śmiała przekazać
swoich myśli Filipowowi. Cieszyła się, że w ogóle może koło
niego siedzieć, a przekazała mu to lekkim stuknięciem butem o jego
but. Odpowiedział tym samym. Dopiero po chwili jednak zorientowała
się, że nie chodziło mu o to samo.
Sasha
nie zwróciła bowiem uwagi na to, że cała sala może podziwiać
podest w całej okazałości. Pod godłami rzeczywiście znajdowała
się jakaś wielka rzecz przykryta błękitną płachtą. Nieco
bliżej stołów stała najwyraźniej dyrektorka Beaxubatons.
Brodaty, ogromny mężczyzna w granatowej szacie stojący nieco z
boku musiał być dyrektorem Hogwartu, bo w tym samym miejscu po ich
stronie stał Lazarow ze swoją pochodnią. Co tu się wyprawiało?
Sasha zerknęła na Stasa, a kiedy odwzajemnił jej spojrzenie, zdała
sobie sprawę, że on też nie wie, o co chodzi. Wtedy przemówiła
kobieta na podwyższeniu:
—
Witam was wszystkich serdecznie jeszcze raz. Zastanawiacie się teraz
na pewno, dlaczego nie rozpoczynacie nowego roku szkolnego w waszych
szkołach. Wytłumaczenie jest całkiem proste, a trzymane było w
tajemnicy przez całe wakacje, aby niespodzianka była tym większa.
Ten rok spędzicie w Akademii Beauxbatons, gdzie ja, wspaniała kadra
nauczycielska oraz uczniowie postaramy się ugościć was jak
najlepiej, a to dlatego, ponieważ...
Kobieta
urwała, uśmiechnęła się, w opinii Sashy, dosyć upiornie, po
czym machnęła różdżką, a niebieska płachta uniosła się w
powietrze i rozpłynęła się. Po sali przeszedł pomruk, kiedy
oczom wszystkich ukazała się kamienna czara wypełniona
niebiesko-białymi płomieniami. Po plecach Krum przeszły ciarki.
Przeczuwała co to oznacza, ale kiedy dyrektorka znów się odezwała, i
tak była w szoku:
—
… ponieważ w tym roku Akademia Magii Beauxbatons została
mianowana gospodarzem pierwszego od prawie trzydziestu lat Turnieju
Trójmagicznego!
Usłyszała
ciche, ale bardzo wyraźne, wymówione w ojczystym języku Stasa
przekleństwo, które sama chętnie by powiedziała, ale jakoś
odebrało jej mowę. Czy to działo się naprawdę?
Najwyraźniej
tak, bo chwilę później do sali wkroczył jej ojciec, razem z jakąś
blondynką i samym Wybrańcem Potterem. Miała ochotę się
rozpłynąć.
Chciała zrobić bum, tak jak powinien każdy Krum, zwłaszcza jej ojciec.
woop woop? Manowce chyba ruszyły, jako że dostałam natchnienia. Trochę samobój, ale kiedyś to dokończę.